162. O fałszywej dobroci.

„DOBROĆ BEZ DOGMATU”- O fałszywej dobroci torującej drogę złu

Nie od dzisiaj datuje się współzawodnictwo pomiędzy nie­wiarą a wiarą (religijną) na polu moralności. Niewiara czyni potężne wysiłki w kierunku wykazania, sposobem doświadczal­nym, zbędności dogmatu, że i bez niego życie moralne jest zu­pełnie możliwe; owszem, że właśnie dopiero wtedy ono roz­kwitnie w całej pełni. Szczególnie szkodliwi są pod tym wzglę­dem romantycy niewiary, którzy nie tylko wierzą naprawdę w możliwość moralności bez dogmatu, ale i uważają dogmat za przeszkodę do jej rozkwitu. Według nich bowiem dogmat rozdziela ludzi, kłóci ich między sobą, powoduje wybuchy fa­natyzmu, prowadzi do wojen domowych i międzynarodowych, słowem, zabija w człowieku dobroć, która jest nieodzownym podkładem moralności. Wszak człowieka moralnego określamy jako dobrego. Z takiem pojmowaniem sprawy, naturalnie, łą­czy się niedowiarcza wiara we wrodzoną dobroć natury ludz­kiej; niedowiarcza, gdyż ona zaprzecza skażenia tej natury przez grzech pierworodny.Nie Bóg zatem, Dobroć Najwyższa, lecz natura ludzka sama przez się jest źródłem dobroci w świecie ludzkim, a dogmat ją burzy.

Przyznajemy, że dogmat istotnie ludzi rozdziela i wrogo ich sobie nawzajem przeciwstawia. Stwierdził to sam Zbawiciel: „Nie mniemajcie, żebym przyszedł pokój rzucać na zie­mię: nie przyszedłem puszczać pokoju, ale miecz. Bom przyszedł rozłączyć człowieka przeciw ojcu jego, i córkę przeciw matce jej, i niewiastkę przeciw świekrze jej; i będą nieprzy­jaciółmi człowieka domownicy jego”.

Co jest tym mieczem Chrystusowym, który rozłącza na­wet członków rodziny? Prawda Boża, dogmat, owszem, samo Imię Chrystusa. Drogą apostolstwa ten miecz spadł na świat pogański i, tem samem, do walki go wyzwał. Wina jej wszakże nie po jego stronie, lecz po stronie pogaństwa, po stronie ska­żenia natury ludzkiej, którego ono było przejawem. „Oto Ten położon jest… na znak, któremu sprzeciwiać się będą”. Celem dogmatu Chrystusowego jest zbawienie świata. To jedyna pła­szczyzna, na której może nastąpić zgoda powszechna, zakwit­nąć pokój. Pokój, jakiego świat dać nie może. Skwitować [zrezygnować] ze zbawczego dogmatu równałoby się skwitowaniu ze zbawienia, skazaniu świata na ostateczny upadek moralny, na przechyle­nie się kryzysu religijno-moralnego na stronę przepaści. Pusz­czenie więc na ziemię miecza dogmatu było koniecznym wa­runkiem podźwignięcia jej z upadku. Było w owych czasach przesilenia świata starożytnego i jest znowu dzisiaj.

Zbezbożniały z powrotem świat nie rozumie tego, jak nie rozumiał ówczesny. Ale, w przeciwieństwie do ówczesnego, dzięki istnieniu współzawodnictwa chrześcijańskiego, — w części swojej lepszej, nie tej przewrotnej, co świadomie dąży do znieprawienia społeczeństw chrześcijańskich,—rozumie on przynaj­mniej konieczność moralności. Stąd szaleńcze próby utrzymania jej, czy stworzenia, pomimo dogmatu i, nawet, przeciw dogmatowi.

Jednym z największych mocarzy w tej syzyfowej pracy był filozof z Jasnej Polany, Lew Tołstoj, który, na skutek rekla­my żydowskiej, obejmującej cały świat cywilizowany, zdobył wpływy światowe i swoje piętno na całym świecie wycisnął.

Sławna jest jego nauka, rozwinięta na tle słów Chrystu­sowych o niesprzeciwianiu się złemu: „A Ja wam powiadam, żebyście się nie sprzeciwiali złemu, ale jeśli cię kto uderzy w prawy policzek twój, nadstaw mu i lewego; a temu, który się chce z tobą prawem rozpierać, a suknię twoją wziąć, puść mu i płaszcz”. (Mat, 5. 39, 40).

Żeby lepiej ową tołstojowską naukę zrozumieć i ocenić, wyjaśnijmy sobie wprzódy ten tekst ewangeliczny, na którym została osnuta.

Przede wszystkiem należy zauważyć, że mowa tu nie o złem, samem w sobie, lecz o złem w człowieku, czyli o czło­wieku złym. Albowiem, gdy chodzi o złe, czy zło moralne, samo w sobie, to cała religia i całe Pismo święte są nasta­wione na sprzeciwianie się jemu. Że chodzi o złego człowie­ka, wynika to z okoliczności, iż będący w mowie tekst stano­wi przeciwstawienie do słów, które go poprzedzają: „Słyszeli­ście, iż powiedziano: oko za oko, a ząb za ząb”Chrystus więc uczy po prostu, żeby się nie mścić, ale, przeciwnie, żeby ustępować, znosząc krzywdę cierpliwie.

Rzecz również jasna, że nadstawiania drugiego policzka nie należy rozumieć dosłownieW razie przeciwnym, dopu­szczało by się do jeszcze większej obrazy Boga przez złego bliźniego dla własnej zasługi. Byłby to egoizm duchowny na koszt bliźniego, gdy prawdziwa miłość wymaga, by go uchro­nić od grzechu. Przeciw temu wskazaniu zdrowego rozsądku zgrzeszył kiedyś w prasie pewien ksiądz, entuzjasta radości życia, kiedy kazał okradzionym szukać pociechy w radości złodzieja z powodu złodziejskiego nabytku. Tymczasem to powinno być powodem jeszcze większego smutku, aniżeli po­niesiona strata materialna.

Chrystus Pan własnym swoim przykładem okazał, że Jego słów o nadstawianiu drugiego policzka nie należy brać dosłow­nie, kiedy, sam otrzymawszy policzek z ręki pachołka Annaszowego, zaprotestował: „Jeślim źle rzekł, daj świadectwo o złem, a jeśli dobrze, czemu mię bijesz?” (Jan, 18,23).

Podobnie i zalecenia, by puścić i płaszcz, nie należy ro­zumieć bezwględnie. Nie zawiera ono w sobie zakazu słusznej samoobrony, choćby w sądzie, lecz tylko mściwości. Bronić się wolno, byle bez żądzy zemsty, która zwykle pro­wadzi do krzywdzącego stronę przeciwną odwetu. Przeciw temu wskazaniu rozsądku zbłądzili nowochrzczeńcy, którzy, wziąwszy odnośne słowa jako bezwzględny rozkaz, uczyli, iż chrześcijaninowi nie godzi się ani pozywać do sądu, ani, bę­dąc pozwanym, się bronić.

Powtóre, z całą siłą trzeba podkreślić, że nakaz ogólny niesprzeciwiania się złemu odnosi się wyłącznie do dóbr oso­bistych: materialnych, fizycznych i moralnych, t. j. mienia, zdrowia i dobrej sławy; żadną zaś miarą nie może się od­nosić do dóbr społecznych — ziemskich, czy nadziemskich, jak ojczyzna, własność publiczna, religia i t.d. Tych dóbr, prze­ciwnie, każdy ma obowiązek bronić aż do ofiarnego złożenia życia w ich obronie. Te dobra, to nie własny „policzek” — cześć własna, ani też „płaszcz” — własność osobista. To do­bra, których zachowania i nietykalności wymaga dobro społe­czne i chwała Boża.

Jakże inaczej pojął i wykładał zajmującą nas naukę ewangeliczną Lew Tołstoj!

Wezwanie Chrystusowe do niesprzeciwiania się złemu tłumaczył on jako nakaz bezwzględnej wobec jego przejawów bierności. Wskutek tego, podobny w tem do Lutra, który uważał walkę z Turczynem w obronie Krzyża za wzbronio­ną, — potępiał on bezwzględnie wojnę, jakoby zło moralne ab­solutne i zarazem najwyższe, obejmując takiem potępieniem również i wojnę obronną. Z tego stanowiska, jakkolwiek współczuł Polsce w jej niewoli, przecież potępiał nasze zbrojne ru­chy wyzwoleńcze, już nie jako błędy polityczne, lecz jako za­sadnicze błędy moralne, jako występki. Sądził, że — nie już bohaterska, na wzór Chrystusa i Jego naśladowców, mę­czenników, lecz po prostu barania bierność wobec prześladow­ców zdolna jest sama przez się ich rozbroić i do wynagrodze­nia wyrządzonej krzywdy skłonić.

Istotne bowiem męczeństwo bynajmniej nie jest bierne, jakiem się ono wydaje z pozoru. Przeciwnie, jest ono najpo­tężniejszym, na jaki człowiek zdobyć się może, i zwycięskim aktem oporu duchowego. Przez nie człowiek oddaje ciało na pastwę prześladowcom, by obronić ideały ducha, które oni chcą mu wydrzeć. Na zniszczeniu życia fizycznego kończy się samych piekieł potęga i z walki z niemi męczennik wychodzi zwycięzcą. Nie oddał im swych umiłowań, nie zaprzał się ich, uniósł je z sobą w zaświaty: a na ziemi pozostawił najwymowniejsze z wymownych świadectwo, złożone prawdzie. Stąd płynie podbójcza moc w stosunku do żywych, do sa­mych oprawców; moc, którą Tertuljan ujął w klasyczne i nie­śmiertelne słowa: „krew męczenników nasieniem chrześcijan”. Stąd też wyrażenie kościelne o męczennikach: „fecisse martyrium” — „wykonał męczeństwo” — męczeństwa czyn boha­terski.

Nakaz opierania się przeciwnikom dogmatu aż do mę­czeństwa zawiera się domyślnie w słowach Chrystusowych, budzących męstwo w obliczu zapowiadanych prześladowań:

„Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, ale duszy zabić nie mogą!”

Ba! Nawet i tam, gdzie chodzi o dobra osobiste nauka Chrystusowa nie nakazuje stanowiska biernego. „Niesprzeciwianie się złemu” to tylko metoda, której celem jest rów­nież zwycięstwo dobrego. Wyraża to św. Paweł w liście do Rzymian (12. 21): „Nie daj się zwyciężyć złemu, ale zwy­ciężaj złe w dobrem”. Więc znowu nie bierność, lecz czyn: czyn, w zasadzie tożsamy z męczeństwem, wyłączający tylko zemstę, nie walkę. Zemstę, która wydaje się czynem, wyładowaniem energii, a w istocie jest poddaniem się nieujarzmionemu odruchowi, przejawem skażenia, słabości.

Krótko mówiąc, jest to metoda płacenia chlebem za ka­mień. Wymaga ona wielkiej siły ducha, by opanować samego siebie, a skutkiem jej jest zwycięstwo: „bo, to czyniąc, węgle ogniste gromadzisz na głowę jego”, t. j. przeciwnika, — mówi Apostoł. To znaczy: zawstydzasz go, okazując się wyższym i mocniejszym odeń, pędzisz mu do głowy krew zawstydzenia, tak, iż głowa zda się goreć, jakbyś na nią węgle gorejące sypnął.

Gorszą się tem okrutnie bojownicy bezbożnictwa. Co za wyrafinowana mściwość! Tylko chrześcijanie mogą być tak okrutni, by węgle ogniste sypać na głowę bliźniego; do tego jeszcze i tak przewrotni, by to podawać za miłości szczyt!

Ten jednak sąd bezbożnicki podkreśla aktywność, czyn­ność, ukrytą w zasadzie niesprzeciwiania się złemu: niesprzeciwiania się mu metodą jego własną, okiem za oko, sińcem za siniec.

Błąd Lwa Tołstoja w tłumaczeniu owej zasady, zarówno zresztą, jak i wogóle ducha morału ewangelicznego, jest wy­nikiem usunięcia zeń dogmatu. Tołstoj, choć taki niby ewan­gelista, nie wierzył w Bóstwo Chrystusowe, ani nawet w Bo­ga, w ślad zaś za tem nie wierzył i w istnienie szatana, zwią­zane z wiarą w Boga mocą faktu religijno-historycznego, że szatan wystąpił na widowni dziejów już u rajskiej kolebki ro­dzaju ludzkiego, wprowadził weń czynnik zła i spowodował ratownicze zstąpienie Boga na ziemię.

Przez szatana zło istnieje na ziemi realnie, on bowiem jest jego uosobieniem i twórcą, podobnie jak Bóg jest uoso­bieniem i źródłem dobra. Tołstoj tego nie uznaje. Dla niego wiara w byt szatana i jego rolę na ziemi jest szkodliwym przesądem; rzekomo zaś dobry z natury człowiek uosobieniem zła być nie może. Słowem, realnie zło na ziemi nie istnieje.

Jest ono tylko błędem przypadkowym, nie ma w niem złości nieprzejednanej, jest ono, w gruncie rzeczy, dobrocią podszy­te, a bynajmniej się nie maskuje, aby uwodzić. Nie tylko więc nie potrzeba, ale i nie należy się mu sprzeciwiać. Przez to się je tylko rozdrażnia, rozognia. Ono samo, zawstydzone, ustąpi, gdy zachowamy się wobec niego biernie, gdy jego inkwektywy przyjmiemy z dziękczynieniem, bez żadnej próby oporu nie tylko fizycznego, ale i duchowego.

Tak oto powstała idea dobroci tołstojowskiej, liberalnej, bez dogmatu, zgodnej zupełnie z duchem czasu, a znajdującej w przyrodzie podobieństwo w pozbawionych ukostnienia mię­czakach.

Jest to dobroć zła, w najwyższym stopniu niebezpieczna i, jakkolwiek zdaje się ona prześcigać dobroć, wiarogodnie chrześcijańską, przecież, w gruncie rzeczy, jest wsteczna. Czyniąc Augustynowe „magnos passus extra viam”—wielkie kroki poza drogą”—drogą prawdy ewangelicznej, toruje drogi złu i gotuje mu triumf ostateczny.

W miłości rodzicielskiej usprawiedliwia ona wstrętną „Affenliebe” (miłość małpią), przez usta matki proszącą roz­kapryszonego bachora o uderzenie „w papę”, byle się bachor uspokoił,—i prowadzącą „maminych synków” do zguby. W mi­łości ludu staje się romantyczną głupotą, która ten lud znieprawia, jak ją w samym Tołstoju osądzili właśni jego chłopi, obdarowani przez niego ziemią. „Krugom durak!” — orzekli. W miłości ojczyzny wiedzie do heroizmu niewoli, o którym w petersburskim „Przeglądzie Wojska” rzekł Mickiewicz, że jest „psu zasługą, człowiekowi grzechem”. Miłość ludzkości wyradza w podły, międzynarodówkowy, odpowiadający pla­nom międzynarodu żydowskiego, kosmopolityzm. Wreszcie na polu życia religijnego rodzi obojętniactwo, ową mdłą letniość, o której mówi Apokalipsa: „bodajeś był zimny, albo gorący; ale, iżeś letni, pocznę cię wymiatać („evomere”) z ust swoich”.

Jednocześnie ta dobroć zapewnia złu pełną swobodę w oczekiwaniu nawrócenia się jego pod czarem jej bezrozumu. Bo niemasz rozumu tam, gdzie braknie dogmatu, owocu inteligencji. Inteligencji ludzkiej, gdy chodzi o dogmat naturalny; boskiej, gdy chodzi o dogmat objawiony. Nie masz ro­zumu tam, gdzie go obrócono na zniszczenie najistotniejszych jego płodów. Tam jest szaleństwo.

Taka dobroć może tylko torować drogę rewolucjiczyli wyładowania całej energii szataństwa, zaszczepionego w czło­wieku przez szatana. W samej bowiem istocie jej ujął rewo­lucję De Maistre, określając ją jako szatańską.

Toteż wdzięczne Lwu Tołstojowi Sowiety uznały go za pisarza swojego i nie tylko nie skazali pism jego na zniszcze­nie, lecz otoczyli je kultem, dokonywując pełnego ich wyda­nia w kilkudziesięciu tomach. W roku 1933 wyszedł tom 32, zawierający pełny tekst „Zmartwychwstania”. Z tej okazji gazeta sowiecka „Wieczerniaja Moskwa” doniosła, że „w swoim czasie cenzura (carska) wyrzuciła z tekstu całe rozdziały, stronice, osobne wyrażenia i zdania. Z całego rozdziału 39-go, opisującego obrzędy cerkiewno-prawosławne, pozostało jedy­nie pierwsze zdanie: „Nabożeństwo się zaczęło”. Jeśli wie­rzyć owej gazecie sowieckiej, to i redaktor „Niwy”, Siemiontkowskij, zajął się „poprawieniem” Tojstoja i wniósł do rze­czonej powieści „więcej niż tysiąc odsiebiecin”(1). Teraz So­wiety dały „pokrzywdzonemu” pisarzowi pełne zadosyćuczynienie, dopełniając go jeszcze zapewne „odsiebiecinami” bol­szewickiemi.

Zważywszy na psychologiczne niepodobieństwo wyżycia, na dalszą metę, bez jakiegokolwiek dogmatu, tołstoizm jest wprost skazany na rolę narzędzia w ręku wywrotowców.

Arcyfanatycy bezbożnictwa, wręcz satanizmu, podchwytują tołstojowską tolerancję bez dogmatu: bez Boga i bez szatana, by z jej pomocą usypiać czujność wierzących, a tymczasem, za­miast dogmatu chrześcijańskiego, podstawiać swoje antydogmatyPod zabójczym zaś wpływem tych antydogmatów, wzięta z Ewangelii dobroć ulega gruntownemu wynaturzeniu i prze­istacza się w złość.

Trzy promienie dobroci ewangelicznej: wolność, równość, braterstwo — stają się promieniami czarno- czerwonemi. Wolność wyradza się w tyranię, bo to wolność samego tylko zła, które ją wzięło w monopol; równość wyrodnieje w uprzywilejowanie bezbożników, a wyjęcie spod prawa zbożnych; braterstwo, formalnie, kurczy się do zasięgu sekty, jej „braci”, czy „towarzyszów”, w stosunku zaś do reszty staje się wilkołactwem. Powiedziałem: formalnie. W istocie bowiem także i stosunki między „braćmi” i „towa­rzyszami”, jako oparte na egoizmie, urzeczywistniają zasadę Hobbesa: „człowiek człowiekowi wilkiem”. Względnie: wil­kiem „brat” „bratu”.

Tak z dobroci bez Boga wywija się dobroć szatańskawyzwalająca miłościwie złe instynkty z pęt dekalogu, a pę­tająca cnotę.

Wytwór typowo słowiański, spłodzony z cudzołożnego i świętokradzkiego gwałtu, dokonanego przez liberalizm na Ewangelii, tołstoizm jest niebezpieczny szczególnie dla mięczakowatych natur słowiańskich. Swoistą dobrocią uewangelicznia on karygodną słabość wobec zła wogóle, w szczegól­ności wobec maksymalnego jego wcielenia—rewolucji. Jest też ojcem oportunizmu i demagogicznej gonitwy za popular­nością, pod których płaszczykiem uprawia się pospolicie prywatę.

Brak silnego kośćca dogmatycznego jest słabością oso­bliwie polską.

W r. 1901 „Kurjer Polski” (pod redakcją L. Straszewicza) ogłosił konkurs na pytanie: jaka jest nasza główna wada na­rodowa. M. in. zabrała głos popularna wówczas w Warsza­wie hr. Plater-Zyberkówna, założycielka Chyliczek. W odpo­wiedzi wydała całą broszurę o stu przeszło stronach (1902). Odpowiedź ta da się ująć w dwa wyrazy: brak zasad. Spie­rałem się z autorką na łamach warsz. „Słowa” o duszoznawcze źródło tego braku, wskazując je nie w braku intelektualizmu, którego raczej przerost w duszy polskiej stwierdzamy, lecz w braku charakteru, siły woli, wytrwałości. Zresztą, w za­sadzie rozwiązanie autorki podzieliłem. I do dziś je podzie­lam. Owszem, w niem się utwierdziłem. Brak zasad, brak mocnego kośćca dogmatycznego, wskutek miękkości charakteru.

Stąd rodzi się typowa bierna dobroć polska. Pozwala ona ciosać sobie kołki na głowie, grać na nosie, dmuchać w polską kaszę, w polskim popiele piec cudze kasztany, odchuchiwać żmije za polską pazuchą, ślepo poddawać się mod­nym prądom umysłowym, szych blagi brać za złoto szczerości, mozolić się nad kwadraturą koła, topić zasadę w płytkiem „kochajmy się”; — natomiast każe nienawidzieć i łamać ludzi zasad, albo przyjaźnie im radzić: na zasadzie daleko nie zajedziesz!

Dlatego Słowacki w twarz rzucił Polsce bolesne dla sie­bie samego oskarżenie, że jest „pawiem i papugą narodów”. Dlatego i Mickiewicz, przez usta Podkomorzego z „Pana Ta­deusza” wyszydza małpujących Francję paniczów, przyczem również padają wyrazy „małpa” i „papuga”; i stwierdza, że i starszyzna fircykom oprzeć się nie śmiała, że krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory”,

„Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi,

A co Francuz wymyśli, to Polak polubi”.

Czemże nas chwycił za serce Paderewski, jako premier, jeśli nie dobrocią? Lecz dobroć jego okazała się rychło typo­wą dobrocią polską o giętkim kręgosłupie dogmatycznym i zra­ziła ku niemu, jako mężowi stanu, ludzi mocnych, którzy wraz z całem społeczeństwem polskiem — poza wywrotowcami — witali go byli jak zbawcę Ojczyzny. Dobroć naszego światosławnego wirtuoza i gorącego patrioty okazała się tem szko­dliwszą, że skojarzyła się w nim z jego demoliberalizmem, mi­mo że ona, ze swej strony, wpłynęła korzystnie na jego demoliberalizm. Również i na pewną jego przynależność, har­monizującą z jego światopoglądem demoliberalnym, a na którą wskazuje fakt, rozgłoszony w swoim czasie przez prasę zagra­niczną, że wśród wszystkich delegatów na Konferencji Poko­jowej w Wersalu jeden tylko Dmowski nie był masonem.

Za to nie lubimy, aż do nienawiści, rzadkich u nas ludzi mocnych, ludzi twardych zasad. Okazujemy moc tylko w ich zwalczaniu, jeśli to są swojacy, gdyż w stosunku do obcych tchórzymy. Jeżeli chcemy mocy i rozkoszujemy się deklamacją „mocarstwową”, to pod warunkiem, żeby ta moc była… bezmocna w czynie, szła nam na rękę, nie dotykała nas oso­biście, a tylko naszych przeciwników. W następstwie takich nastawień, wpadamy w moc ludzi czynu, ideologicznie mniej pożądanych, lub zgoła niepożądanych, no i rozkwita u nas serwilizm.

Ileż jednak jest prawdy w słowach Marszał­ka, określających nas, jako „naród idiotów”! Trzeba tylko odjąć im ich jaskrawość w formie, a bezwzględność w treści no i skierować je przede wszystkiem w stronę ludzi bez wiary lub wiary martwej, zatem w wielkiej mierze obozu, który chciał naród sanować (uzdrawiać), okazał się zaś godnym wezwania Chrystusowego: „lekarzu, ulecz wprzódy samego siebie”; i do którego cisną się zewsząd żywioły, które nawet jeden z jego wodzów, p. Prystor, nie bez wiedzy zapewne wodza głównego, tak tęgo wychłostał.

Jako jedna z wad mięczakowatej dobroci polskiej wystę­puje przecenianie wersalskości w stosunkach wzajemnych. W jej imię, nawet notoryczne chamy szafują zarzutem brutalstwa wobec ludzi mocnych, a uczciwych.

Moc istotnie łączy się często z wadą brutalstwa; lepsza ona wszakże razem z tą swoją wadą, niżeli obłudny, zakła­many, konwencjonalny wersalizm.

Warto tu przytoczyć trafny „Sinngedicht” (epigramat, ucinek) Lessinga, wprawdzie masona, jednak nie pozbawionego zdrowego rozsądku:

„Gross willst du auch und artig sein?

MaruII, was artig ist, ist klein!”

To znaczy: „Chcesz być wielkim i grzecznym zarazem? Marullu, co grzeczne, to i małe”!

Wersalstwo pasuje do salonu, lecz nie do pola walki. Wymagają go wszakże szczególnie demokraci i wolnomyśliciele od bojowników sprawy Bożej. Wymagają go ci, którzy sami traktują swoich przeciwników, jakoby kanalię. Oczywiście, pod osłoną tego wymagania chodzi im o moralne ich rozbro­jenie. Te łżewersalskie lisy mają wersalstwo tylko na wy­wóz, jak żydzi wszelkie teorie wywrotowe.

Zdarzają się wszakże i bezbożnicy układni. Wysilają się oni na to, by układnością, jak atutem, bić bardziej krewkich obrońców Krzyża; jednocześnie zaś w sposób, wołający o pom­stę do Boga, obrażają elementarną uczciwość w walce. Nie mogąc odeprzeć zwycięskiej prawdy katolickiej, tem gorliwiej czepiają się formy, podsuwając przytem przeciwnikom, z pomo­cą wykrętnych dowodzeń, wykrętność, czyli to, co czynią sami.

Ale takie postępowanie jest w porządku bezbożnickim.

Nie o bezbożników właściwie tu chodzi. Gdy mowa o nich, nie może być mowy o jakiejkolwiek dobroci, prócz tylko ob­łudnych jej pozorów.

W nieporządku katolickim jest i należy tu do rzeczy to, że mamy wielu, zbyt wielu, katolików, nawet duchownych, którzy niechcący sekundują bezbożnikom, biorąc ich w dobro­tliwą obronę przeciw zbożnym walecznikom. Tyle i takich przesadnych stawiają im wymagań, tak ich karcą za wszelkie przeciw tymże uchybienia, tak ich pętają, że nie można było­by się ruszyć, gdyby to wszystko wypadło brać do serca.

Są wręcz irracjonalni, bezdogmatyczni praktycznie. Sądzą tak, jak gdyby wraz z Tołstojem nie wierzyli ani w szatana, ani w grzech pierworodny. Ulepieni z samej tylko dobroci, własną dobrocią mierzą ludzi złych. W złość ich nie wierzą. Nie ma ludzi – szatanów, nie ma złowierczych zaślepieńców, są tylko ludzie słabi i ciemni, zresztą najlepszej woli. Nawrócić ich łatwo, byle ich tylko nie drażnić, byle im bez końca prze­baczać — nie już krzywdy osobiste, lecz ich robotę szatańską. Prostujmy jeno my, Boga obrońcy, własne krzywizny moralne to znaczy to, co nasi dobrociowcy za krzywizny uważają, czyli mniej więcej, to samo, co bezbożnicy, masoni i wszelacy inni sekciarze. Jeżeli grzech pierworodny w swoich skutkach istnie­je, to raczej w nas, wiernych Bogu, niżeli w odstępcach. My raczej błądzimy przez pozbawione uprzejmości podchodzenie do biednych niedowiarków i jesteśmy sprawcami zacinania się ich w uporze, rozpalania się ogniem nienawiści.

Nieomal wychodzi na to, że Kościół pozostał wprawdzie przy dogmacie, lecz miłość bliźniego, dobroć, przeniosła się do antykościoła. A jeśli tak, to dogmat nasz okazuje się bezsilnym w kierunku etycznym; owszem, nawet szkodliwym, zatem — precz z do­gmatem!

Nie drażnić! Nie godzi się!

Któż z nas drażni celowo, drażni, by drażnić? Drażni­my mimowoli, tem samem, że głosimy dogmat, że budujemy kościoły, stawiamy krzyże przydrożne, wydajemy i szerzymy prasę katolicką, zbieramy groszakowe składki na misje i t. d. To właśnie za zbrodnie poczytują nam bezbożnicy, to ich dra­żni. Poniechajmyż tego wszystkiego, by ich nie drażnić! Oka­żemy przez to potęgę dobroci, płynącej z wiary w Boga, i pod­bijemy bezbożników pod Jego panowanie, i raj na ziemię po­wróci.

Przykładzik. „Strzelec” prosi proboszcza o poświęcenie kamienia węgielnego pod swoją strzelcówkę. Proboszcz zgadza się, lecz stawia warunek. Żąda, by organizacja zrehabilitowała się z winy publicznej obrazy moralności. Dotąd hardo odmawiała tego. Nie zaprzeczała faktu, jeno miała odmienne zapatrywa­nie na stronę jego moralną. Przywłaszczyła więc sobie autorytet w rzeczach moralności i zmierzała do podporządkowania so­bie autorytetu Kościoła. Warunek został odrzucony, poświęcenie nie nastąpiło.

Winien proboszcz—orzeka wcielona dobroć. Postawienie warunku jest jego grzechem. Wogóle stawianie warunków jest wzmacnianiem niewodu pasterskiego niepotrzebnemi ha­czykami. Poświęcenie kamienia należało się Strzelcowi ze sprawiedliwości, chociaż on go pragnął tylko jako dekoracji. Kościół jest starym dymisjonowanym generałem rosyjskim, któ­rego się zaprasza na uczty dla dekoracji stołu mundurem ge­neralskim z orderami. W poświęconej strzelcówce będą się działy rzeczy, potępione przez moralność katolicką—te same, w których obronie Strzelec stanął był z katedry swojej powagi nauczycielskiej przeciw Kościołowi. Ale byłaby piękna zgoda między duszpasterzem a Strzelcem. Niestety, duszpasterz do niej nie dopuścił.

Co z tego, że taką zgodą kosztem zasady, takiem przy­sypaniem bagienka kwiatkami, zgorszyliby się dobrzy katolicy? Chodziło wszak, bynajmniej nie o wilczka, lecz o zbłąkaną owieczkę, dla której dobry pasterz porzuca całe stado. Sta­du można przecież wytłumaczyć, że tak postąpić należało. Św. Franciszek Salezy powiedział, że więcej się much złapie na kroplę miodu, niż na beczkę octu.

No tak. Ale kto kogo tu uraczył? Jeżeli octem była odmowa poświęcenia, to ona nim była dla stron obudwu. Kwaś­no jest odmówić, zarówno jak i odmowy doświadczyć. Lecz kto jej winien? Pasterz w danym razie nie przypuszczał odrzucenia warunku. Zbyt dobrze, jak się okazało, trzymał o Strzelcu. Odrzucenie warunku napoiło go octem. Dolały mu go jeszcze przeciwkościelne przemówienia na „uroczy­stości” świeckiego założenia kamienia węgielnego. Dowiodły one jednak, że Strzelec nie zasługiwał na udział w niej pasterza, a że pasterz miał słuszność, wystawiając go na próbę przez swój warunek, zbłądził zaś tylko tem, że mniemał, iż moc pragnienia poświęcenia jest w Strzelcu większa, niżeli moc uporu jego w błędzie. Zawinił więc zbytnią dobrocią. Ale, zdaniem wcie­lonej dobroci bez dogmatu, było jej jeszcze zamało. Należało na ołtarzu dobroci poświęcić zasadę: zbawczą zasadę, której zdeptanie grozi światu zgubą.

I tu właśnie, gdzie chodzi o zasadę, św. Franciszek Salezy postawił prawidło, z pozoru przeciwne prawidłu o mio­dzie i occie, a w istocie je dopełniające: o brzytwie ostrej i tępej. Brzytwa ostra goli gładko, niemal pieściwie, gdy tę­pa szkaradnie kaleczy. W interesie zaś dobra społecznego le­ży czyste i dokładne zgalanie błędów.

Znakomity Le Play, który przeciw Russowi dowiódł rze­czywistości skażenia pierworodnego i wykazał zależność doli ludów od jego uznawania lub przeczenia, że za przeczeniem go idą klęski społeczne, — ten znakomity myśliciel katolicki powiedział, że błędy umysłowe sprowadzają na społeczeństwo ludzkie większe nieszczęścia, aniżeli sama nawet niemoralność. Tymczasem dobroć bez dogmatu, także i ta, która w teorji dogmat uznaje, ale praktycznie z nim się nie liczy albo go niedocenia, — ochraniając błędy umysłowe w imię swoje własne, sprzyja klęskom i katastrofom.

Jeszcze obrazek z innej strefy życia.

Przed trzema laty, w Wilnie, utonął w Wilejce młodo­ciany Mieczysław Dordzik, Polak, ratując tonącego kolegę, Chaskiela Charmaca, żyda. Czyn piękny, ani słowa! Po trzech latach, w roku bieżącym, młodzież żydowska wystąpiła w dodatku młodzieżowym do żydowskiego „Naszego Przeglądu” z ini­cjatywą dania widomego wyrazu wdzięczności Polakowi za je­go czyn bohaterski. Ani słowa, znowu czyn piękny. Jeżeli opóźniony, to pewno dlatego, że na czyn wileński odpowie­działa Warszawa. Lecz jakież to projekty „żywego pomnika” zostały wysunięte przez warszawską młodzież żydowską? Re­ferując tę sprawę, wileńskie „Słowo”, organ sanacji katolickiej, podkreśla dwa: założenie międzywyznaniowej albo biblioteki albo świetlicy, gdzie młodzież różnych wyznań i narodowości spędzałaby wolne chwile na zabawach towarzyskich, odczy­tach, dyskusjach, seansach filmowych i t. p. Słowem, w dowód wdzięczności za bohaterstwo Polaka, natchnione duchem chrześcijańskim, ideowy geszeft pod po­stacią młodzieżowej międzynarodówki, w której by utonęła polskość i chrześcijańskość na benefis żydowski! Za ratowa­nie żydów z topieli fizycznej mamy się dać im topić moralnie!

Nie dziw jednak, że żydzi w czynie filantropijnym do­patrzyli się filosemityzmu i zapragnęli go utrwalić, ofiarując nam swoje braterstwo duchowe, od którego powinniśmy ucie­kać, jak od zarazy. Dziw, że katolickie „Słowo”, którego re­daktor, p. Mackiewicz, wszedł niedawno do wileńskiej Akcji Katolickiej, przyjęło ofertę żydziacką z łezką rozczulenia i wy­raziło nadzieję, że młodzież szkolna wileńska nie pozwoli się ubiec kolegom warszawskim.

Gdzie tu poczucie wyznaniowe, no i narodowe? Utonęło w czerwonem morzu dobroci liberalnej, powstałem w zapad­niętym gruncie cywilizacji chrześcijańskiej przez wybuch re­wolucji francuskiej, a właściwie żydo-masońskiej. Zamiast praw Chrystusa i Jego wyznawców, powstały wtedy prawa gołego człowieka, jakiego w rzeczywistości niema na całej kuli ziem­skiej, ale pod którego oderwane pojęcie mogli łatwo się pod­szyć i podszyli się żydzi. Toteż dobroć liberalna, oparta na takiem pojęciu ludzkości,—krwawa dla katolików, daje przy­wileje żydom. Na niej wyrosła potęga żydowska i zagroziła światu chrześcijańskiemu zagładą.

Czyn wileńskiego Polaka, Dordzika, narzuca wspomnienie czynu żydów wileńskich, którego ofiarą padł ś. p. Wacławski. Dwa dogmaty, dwie etyki! Bóg i szatan, Chrystus i Anty­chryst, niebo i piekło!

Jeżeli w tym drugim objawiła się nam błyskawicą groza niebezpieczeństwa żydowskiego, to tamten pierwszy objawił żydom niezrównaną dobrociotwórczą dynamikę naszego dog­matu. Płynie stąd dla nich nauka, że w ich własnym interesie leży ten dogmat ochraniać. Ruch przeciwżydowski nie przybrałby tak groźnej dla nich postaci raso-pogańskiej, jak w hitleryzmie, gdyby nie wyrósł on był na gruncie liberalistycznym, wyjałowionym z dogmatu za sprawą głównie żydow­ską. Umieją też oni doń apelować w groźnych dla siebie chwilach. Dowód, że go doceniają. Cóż, kiedy pozatem złowierczo go zwalczają, niszcząc temsamem źródło jedynie pra­wdziwej, obejmującej wszystkie rasy, narody, plemiona i sta­ny, dobroci chrześcijańskiej.

Pędzi ich na oślep, ku własnej ich zgubie, ich fatum antychrystyczne. W Zbawcy świata uparli się widzieć swego wroga. Oni jedni na całej kuli ziemskiej, oni wyłącznie i cał­kowicie. Konsekwentnie, następczo, widzą wrogów w wy­znawcach Chrystusa. Zbrodnią w ich oczach jest Jego kult, Jego obrona. Za naszą dobrą, nienawiść, nie ich człowieczeń­stwa, ani ich rasy, ale ich duszy żydowskiej, której istotę stanowi antychrystyzm, za tę nienawiść, której uczestnikami, dla ich zbawienia, pragnęlibyśmy ich uczynić, — płacą nam złą, szatańską nienawiścią z powodu Przedmiotu naszej naj­wyższej miłości: Tego, który, jako Człowiek, wyszedł z ich krwi, którego cały świat przyjmuje, a którego oni tylko jedni odrzucają od dwóch tysięcy lat.

Cóż? Nie możemy dla miłości bliźniego w żydach po­święcić im Chrystusa. Raczej gotowiśmy śmierć z ich ręki, czy z ich poduszczenia, ponieść, jak już ją tylu, tylu chrze­ścijan poniosło. Jak oni przechowali wiarę w jedynego Boga dla świata aż do czasu przyjścia Chrystusa, tak my przecho­wamy dla nich wiarę w tegoż Chrystusa, aż oni Go wreszcie przyjmą, choćby do końca świata.

Inaczej, bez tej wiary, zamarłaby wszelka dobroć na zie­mi, ogarniętej ciemnościami satanizmu.

Dobroć bez dogmatu, dogmatu chrześcijańskiego, to w ro­mantykach szaleńcze złudzenie, w złowiercach najgroźniejsze oszustwo. Sprzeciwiać się temu złu wszelkiemi siłami jest świętym obowiązkiem wszystkich wierzących katolików. W spo­sób, oczywiście, etyczny, jak tego tenże dogmat wymaga, ale nie barani, czy cielęcy. Chrystus ofiarował barankowo same­go siebie, ale, rzecz prosta, nam, Jego wyznawcom i miłośni­kom, ofiarować Go nie wolno. Byłby to czyn względem Nie­go katowski, byłoby to powtórzeniem mistycznem żydowskiej zbrodni bogobójstwa. To rola potomków tych, co krzyczeli: „Ukrzyżuj Go, ukrzyżuj!” Oraz ich pachołków, co, nazna­czeni niezmazalnym znakiem chrztu, zdrajczo Go odstąpili.

Sprzeciw aż do męczeństwa — oto hasło Kościoła! Tu szczyt naśladowania Chrystusa! Za Jego przykładem, ofiaro­wać samego siebie. W imię dobrociotwórczego dogmatu. W tem klęska piekieł. To doprowadza je do furii. Lecz chy­ba ugłaskać je nie jest naszym obowiązkiem. Obowiązkiem naszym i chwałą jest odnieść nad niemi zwycięstwo dla dobra świata.

X. Charszewski